sobota, 25 czerwca 2016

Rozdział drugi: Pretty please?

Jenna została moją stalkerką.
Nie w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale z pewnością niewiele jej do tego brakowało. Udało jej się jednak sprawić, że ją polubiłam, więc zasługiwała na Oskara.
Jak Di Caprio.
Odkąd dołączyłam do Waltham Abbey minęły trzy tygodnie. Sylvia była zadowolona, że zaczęłam z kimś rozmawiać. Jenna była zadowolona, że znalazła dziewczynę, której nie przeszkadzają jej opinie, miejscami dość kontrowersyjne. A ja byłam zadowolona, że Sylvia odwołała moją psycholożkę. Bez niej czułam się lepiej. O wiele lepiej.
Jenna wtopiła się w mój świat, mimo iż nie wiedziała o mnie wszystkiego. Doceniłam jej starania. Doceniłam starania Sylvii.
Wszyscy zadowoleni. 
Kroczyłam przez korytarz, kiedy ktoś na mnie wpadł. Zrodził się tu jakiś zwyczaj potrącania mnie?
Z jękiem zaczęłam zbierać swoje rzeczy. Bo moja torba również włączyła się do tego przedsięwzięcia i znów ukazała swoją zawartość światu. Na szczęście tym razem w mniejszym stopniu.
Mój oprawca patrzył na mnie zirytowany. Jego lekko przydługie czarne włosy opadały na oczy, zasłaniając w pewnym stopniu ich intensywną barwę. Ale chęci mordu, którą w sobie kryły już nie bardzo. Przewróciłam oczami, podniosłam się i ruszyłam, nie oczekując przeprosin. Patrząc na wygląd idealnego "niegrzecznego chłopca" stwierdziłam, że z pewnością nie wie, że takie pojęcie w ogóle istnieje.
- Może "przepraszam"?
Zatrzymałam się, słysząc za sobą niski, ale dość przyjemny głos. Odwróciłam się, a moje spojrzenie skrzyżowało się z "niegrzecznym chłopcem". Ciężar jego spojrzenia miał wymusić na mnie to, czego oczekiwał. Mogłam się więc założyć, że jest apodyktycznym dupkiem. Ach, ci współcześni samce alfa. 
- Słucham? - zmarszczyłam brwi.
- W Ameryce nie uczą kultury? - odzwierciedlił mój gest. Po chwili prychnął. - Najwidoczniej nie. A więc wspaniałomyślnie udzielę ci jednej lekcji. Kiedy na kogoś wpadasz - powinnaś go przeprosić.
Urocze. Bardzo urocze.
- Wspaniałomyślnie napomknę, że to ty na mnie wpadłeś.
- Nieprawdopodobne.
- Że na mnie wpadłeś? - przestąpiłam z nogi na nogę.
- Że nadal nie słyszę przeprosin.
- Nie mam za co przepraszać.
- Wpadłaś na mnie.
- Sądziłam, że ustaliliśmy już, że było na odwrót.
- Nie było.
I rozmawiaj z takim człowiekiem.
- Dobra, okay. Przepraszam, zadowolony? - poddałam się, wiedząc, że "sprzeczka" mogłaby trwać w nieskończoność, a ja zaraz spóźnię się na angielski. Witchers by mnie zabił, bo dziwnym trafem nigdy nie docieram na czas na jego lekcje. - A teraz, wybaczy pan, ale...
Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w stronę sektora B. Na szczęście nie słyszałam już za sobą głosu niegrzecznego chłopca, domagającego się ładniejszych przeprosin lub czegoś w tym stylu.
Udało mi się nie spóźnić. A wszystko tylko i wyłącznie dlatego, że Witchers puścił mnie pierwszą w drzwiach. To zawsze jakiś krok do zwycięstwa. Prawda?
Usiadłam w ławce obok Jenny, która z koncentracją wpatrywała się w coś, co trzymała w dłoni. Był to amulet z - chyba - srebra na - chyba - srebrnym łańcuszku. Przestawiał coś w rodzaju pnącza owijającego się wokół jakiegoś kwiatu. Dopiero po przyjrzeniu się zauważyłam, iż "kwiat" był splotem kilku innych elementów. Głowa wilka, sztylet, lina, jakaś kula, dłoń i niewyraźna twarz.
Całkiem urocza kompozycja.
Jenna zauważywszy, iż przyglądam się amuletowi schowała go z powrotem w torbie i posłała mi krótki uśmiech. Chwilę po tym zaczęła się lekcja.

Wiecie, jaki problem mieli Romeo i Julia oprócz wrogo nastawionych do siebie rodzin?
Głupotę.
Głupota jest niewiarygodnie urocza i romantyczna. Tak chyba myślał Szekspir, kiedy postanowił napisać ten dramat. Przynajmniej według mnie. No, i jeśli naprawdę taka była myśl przewodnia tego dzieła - to spisał się cudownie. Bo jeśli chodziło o romantyzm i siłę miłości - to trochę poniosło kolegę.
No, ale cóż. Nie interweniujmy.
Witchers zachowywał się jak tchnięty niesamowitą siłą, opowiadając o tej bezkresnej miłości. Podczas czego mnie zbierało się na wymioty. To z pewnością też mogłoby być romantyczne i urocze, gdybym ubrała to w ładniejsze słowa.
"Z wielką niechęcią, acz za naciskiem żołądka mego drogiego -
Chciałabym ukazać ci, mój luby, cóż też kryje się w mym wnętrzu.
Sądzę, iż twe obuwie, zaiste, stworzone do tego zostało,
Mimo iż twa koszula jedwabna tak nęci mnie śmiało".
Powinnam zostać dramatopisarką.
Mam talent. 
Uwielbiam Szekspira. I nie jestem ironiczna, mówię poważnie. Tylko ten akurat dramat powinien spłonąć na dnie piekielnych czeluści.
O dziwo, udało mi się przesiedzieć całą lekcję bez najcichszego komentarza. Dzwonek był dla mnie istnym wybawieniem. Jak i dla reszty grupy. Wrzuciłam zeszyt do torby i razem z Jenną opuściłam klasę. Przeciągnęłam się, ziewając.
- Kupiłaś już sukienkę?
- Jaką sukienkę? - spojrzałam na czarnowłosą.
- Na bal? - teraz to Jenna patrzyła na mnie pytająco.
- ...Jaki bal?
Dziewczyna wyrzuciła dłonie w górę z dziwnym, przeciągłym jękiem. Najwidoczniej zapomniałam o czymś, o czym zapomnieć mi nie było wolno.
- Bal. Jesienny bal. Coś świta? - przechyliła głowę na bok.
- Nic, a nic.
- Och, dziewczyno. W jakim ty świecie żyjesz? - westchnęła. A ja cieszyłam się, że to pytanie retoryczne. -  Za tydzień, na sali gimnastycznej odbędzie się Jesienny Bal. Motywem przewodnim jest czerń. Co roku go zmieniają. W tym kolorze przynajmniej idzie znaleźć normalną sukienkę. W tamtym roku był szary. Wiesz, jak ciężko znaleźć coś, co nie wygląda, jakbyś szła na rozmowę kwalifikacyjną? - wykrzywiła usta z niesmakiem.
- Biedna ty.
- Biedna cała damska populacja tej szkoły. Ale mniejsza. - skręciłyśmy w stronę stołówki. - Możemy pojechać jutro razem na zakupy.
- Muszę iść? Nie przepadam za balami. - jęknęłam.
Miałam dość imprez. Jedna z nich przekreśliła moje wcześniejsze plany, więc nie miałam zamiaru ryzykować tych kolejnych.
- Ines. - zawtórowała mi. - Nie musisz, ale fajnie byłoby pójść razem. Wiesz, mimo wszystko można byłoby to potraktować jako twoje chrzciny w tej szkole.
Westchnęłam cicho, gdy stanęłyśmy w kolejce i rozejrzałam się. Stołówka nie była urządzona w żaden niezwykły sposób. Ściany mieniły się ceglastą czerwienią, tak jak stoliki i krzesła. Podłoga i sufit pozostały białe. Zaraz naprzeciwko kolejki znajdowały się szklane drzwi, prowadzące na dziedziniec. W związku z tym, że pogoda dzisiaj dopisywała stały szeroko otwarte. Zauważyłam na jednej z ławek znajomego apodytktycznego bruneta, rozmawiającego z jakimś blondynem. Ciekawe czy jego kolega jest równie uroczy.
 Jak na zawołanie owa dwójka zwróciła na mnie swój wzrok. Zmarszczyłam brwi. Czarnowłosy przyglądał mi się łagodniej niż rano, a blondyn uśmiechnął się w moją stronę.
- ...Saverem? - usłyszałam głos Jenny. Odwróciłam się do niej.
- Co?
- Dzięki za uwagę. - przewróciła oczami teatralnie. - Pytałam czy znasz się z Saverem. - powtórzyła.
- Wybacz. Saverem?
Wyciągnęła palec w kierunku dziedzinca, który właśnie był opuszczany przez wyżej wymienioną dwójkę. Zrozumiałam, że chodzi jej o bruneta.
- Nie. - odprowadziłam ich wzrokiem. - Wpadł na mnie rano, na korytarzu. Po czym domagał się przeprosin, próbując przy okazji zabić mnie wzrokiem.
- Cały Rafe. Ciężko go ujarzmić, ale jest znośny, kiedy pozna się go bliżej. - westchnęła.
- Znasz go?
- Przyjaźnimy się, jeśli można to tak nazwać, od dziecka. Byliśmy sąsiadami przez jakiś czas i później znajomość została.
- Nic o tym nie mówiłaś. - wypomniałam jej.
- Bo nie ma o czym. Przynajmniej jeśli mówimy o Rafem. - spojrzała na mnie. - Jeśli zaś mówimy o Shawnie... - przerwała cichym westchnięciem.
- Kto to Shawn?
- Chodzący seks rzucający uśmiechem za miliony dolarów. - wyjaśniła krótko.
 
- To dużo mi mówi.

- Brat Rafe'a. Ten blondyn, który... - jej komórka wydała z siebie pierwsze dźwięki Green Day - American Idiot. Wyciągnęła urządzenie z kieszeni i spojrzała na wyświetlacz. - Właśnie do mnie dzwoni. Weź mi hamburgera, potem oddam ci kasę. - i pobiegła.

A ja stałam i wpatrywałam się w jej plecy znikające za drzwiami stołówki.

- Bierzesz coś czy nie bierzesz? - usłyszałam zirytowany głos kucharki. Spojrzałam na nią. Nerwowo wystukiwała stały rytm.

Ta stała irytacja. Gdzie pogoda ducha, uśmiechy, serdeczność i inne bzdety o których każdy mówił przed moim wyjazdem tutaj?

- Dwa hamburgery. - westchnęłam ciężko, na co kobieta uniosła brwi i burknęła coś po nosem.

Kocham Londyn.

 ~*~*~

Sobota, jak sobota - zapowiadała się nudno. Jednak trochę mniej niż zazwyczaj. A raczej mniej mi to przeszkadzało. Było całkiem ciepło po wczorajszej burzy, co było miłym zaskoczeniem. Oczywiście, nie zapowiadało się na to, że termometr pokaże więcej niż 10 stopni, ale to nadal coś. Słońce od rana muskało moją skórę, gdy siedziałam na swoim prywatnym balkonie. Miałam na sobie czarny sweter, co owocowało przyciąganiem do siebie ciepła i dziwnym trafem dzięki temu miałam lepszy humor.

Siedziałam z kubkiem herbaty w dłoniach i wpatrywałam się to w las to w swój pokój, lustrując wzrokiem każdy szczegół w obydwu przypadkach.

Na początku nie zwracałam uwagi na to, jak urządzone zostało dla mnie to pomieszczenie. Nie przypominało mojego poprzedniego pokoju, co wbrew pozorom mnie cieszyło. Zostawiłam tam wiele wspomnień, za którymi nie chciałam tęsknić. Więc lepiej, żeby nic mi się z nimi nie kojarzyło. Niemniej było to dość trudne, bo Sylvia, tak jak i mój tata, byli artystami z podobnym spojrzeniem na świat. A szło za tym to, że patrząc na wystrój domu byłam niemal pewna, że Timothy Monaghan urządziłby go tak samo.

No, może pomijając różową ścianę w łazience, która musiała być aktem artyzmu Sylvii, bo na robotę profesjonalisty to nie wyglądało.

Sylvia jednak w przeciwieństwie do mojego taty, nie opierała się tylko i wyłącznie na malarstwie. Była dekoratorką wnętrz i musiało iść jej całkiem dobrze, zważając na to, że na moje sesje musiała wyrzucić kupę pieniędzy.

A tato...

No cóż, jako jeden z Monaghanów miał swoją dumę. Kiedy miał osiemnaście lat opuścił rodzinny dom i zdecydował się na spłodzenie syna, zbudowanie domu i zasadzenie drzewa.

A tak serio - jako niezależny - czyt. niewiarygodnie uparty, bezczelny i korzystający z wolności - malarz psuł ambicje swojego ojca, a mojego dziadka, co zaowocowało wyrzuceniem z domu.

Cóż, mój ojciec był buntownikiem. I usilnie starał się pokazać, że jego sztuka to coś. Coś, co kiedyś udowodni dziadkowi - w sumie nie wiem, czy mogę go tak nazywać - jak bardzo się mylił.

Wyszło mocne 2/10, ale tato nie tracił przez to werwy. I to było w nim takie cudowne.

Usłyszałam pukanie, przez co zwróciłam swój wzrok na drzwi. Sylvia nie czekała na "proszę" i po prostu wkroczyła do pokoju z uśmiechem na ustach.

- Czemu wcześniej nie mówiłaś? - rzuciła niby z wyrzutem, podchodząc do mnie i oparła się o framugę balkonowych drzwi.

- O czym? - zmarszczyłam brwi.

- O zakupach. Wiesz, bal, sukienka, etcetera.

- Och, bo nie było o czym. Jenna mnie zmusiła - upiłam łyk herbaty.

- I naprawdę idziesz?

- Nie mam wyjścia. Zabije mnie, jeśli się nie pojawię.

- Ej, jak myślisz, uda jej się dostać z tym do księgi Guinessa? A może bardziej zostanie uznane za ósmy cud świata? Ines Aleisha Monaghan idzie na bal!

- Ha, ha. Nieśmieszne. - burknęłam. - Poza tym to nic wielkiego. To tylko jesienny bal.

- Ale mimo wszystko. To krok w dobrą stronę - uśmiechnęła się łagodnie.

- Powiedzmy. - odwróciłam wzrok w stronę lasu.

Wtedy nie wiedziałam, że lepiej będzie dla mnie jeśli zostanę w domu.


______________
Dzień dobry wieczór!
Chciałam tylko powiedzieć, że żyję i zwracam rozdział, z którym trochę zwlekałam. Rozdział publikuję na telefonie, nie posiadając aplikacji i wybaczcie wszelkie złączone wyrazy czy aż zbyt duże przerwy. Poprawię to, jak dostanę się do laptopa O^O
Dziękuję za cierpliwość~

środa, 17 lutego 2016

Rozdział 1: Nowy początek.

   CISZA. Otaczała mnie tylko i wyłącznie cisza. Przenikała każdy cal mojego ciała, każdy cal mojego domu, każdy cal mojego życia.
   Przeniknęła wszystko w momencie jego śmierci. Śmierci mojego ojca. Śmierci jedynej osoby, która się mną zajmowała. Jedynej osoby, która była mi bliska.
   Osoby, która poświęciła za mnie swoje życie. Poświęciła siebie, bym ja mogła żyć dalej. Zginął przeze mnie, tak, jak i mama, która wybrała wydanie mnie na świat, zamiast życia.
   A ja na to nie zasługiwałam. W choćby najmniejszym stopniu.
   Nie zasługiwałam na nic. Bo sama byłam niczym.
   Gdybym była mądrzejsza nie poszłabym na tą imprezę, by zrobić tacie an złość. Gdybym była tak dojrzała za jaką się uważałam, nie zaczęłabym w samochodzie kłótni. Gdybym była uważniejsza, zauważyłabym nadjeżdżającą ciężarówkę, kierującą się prosto na nas. Gdybym była lepszą córką, nie pozwoliłabym mu zginąć.
   A pozwoliłam. I nie byłam w stanie się z tym pogodzić.
   Psycholodzy twierdzili, że tak jest zawsze po traumatycznych wypadkach. Osoba, która jako jedyna przeżyła takowy często przypisuje sobie winę, tym bardziej jeśli uważa, że gdyby zrobiła coś więcej, byłaby w stanie temu zapobiec.
   Tłumaczyli mi to na pięćset sposobów, ale tak naprawdę gówno wiedzieli. Nie rozumieli, co czuję. Nie mogli zrozumieć. To nie było tak, że tylko przypisuję sobie winę. To  b y ł a  moja pieprzona wina, że wypiłam za dużo na imprezie, na której nie powinno mnie być i ojciec musiał odbierać mnie z komisariatu. Moja i niczyja inna.
   Gdybym nigdzie nie pojechała, on również.
   I żyłby.
   Przepisano mi tabletki. I brałam je. Nieważne, że za dużo i dwa razy wylądowałam przez to w szpitalu.
   Sylvia, która teraz sprawowała nade mną opiekę prawną musiała mieć mnie zdecydowanie dość. Nie zdziwiłabym się, gdyby któregoś dnia oddała mnie do jakiegoś ośrodka, byleby mieć spokój. Nawet pogodziłam się z myślą, że mogłabym tam trafić.
- Ines.
   Przestałam wpatrywać się w spływające po szybie krople deszczu i zwróciłam głowę w stronę drzwi, skąd dobiegał znajomy głos. Młoda kobieta w czekoladowych, idealnie prostych włosach oraz oczach koloru wzburzonego morza, wpatrywała się we mnie z niepewnością na twarzy. Ubrana była w granatową bokserkę, podkreślającą kolor jej oczu oraz czarne legginsy.
   Sylvia była naprawdę ładna. Zmęczenie - mną - było wyraźnie widoczne na jej twarzy, jednak nie odejmowało ani kawałka urody.
- Jak się czujesz? - zapytała ciepło, zamykając za sobą drzwi od mojego nowe pokoju.
   Zaraz po śmierci taty, znaleziono Sylvię, by miał kto się mną zająć. Ze względu na jej pracę, z Nowego Jorku przeprowadziłam się tutaj, do Londynu. Był tak deszczowy i piękny zarazem, jak opowiadał mi kiedyś tato. Pamiętam wszystkie historię związane z jego dzieciństwem w tym mieście. Tutaj się wychowywał, dorastał. W żadnym stopniu więc, nie przeszkadzała mi ta przeprowadzka.
   Zaczęcie w nowym miejscu nawet przez psychologów uznane było za dobre posunięcie. Po moich dwóch wyskokach, tabletki, oczywiście, zostały mi odebrane. Wizyty u mojej nowej terapeutki niestety nie.
- Nijak. - odpowiedziałam, znów wracając spojrzeniem do okna.
   Szatynka westchnęła cicho, podchodząc do mojego łóżka.
- Nie możesz tak robić.
   Znowu się zaczęło.
- Jak? - uniosłam brwi i tak wiedząc, co powie.
- Odcinasz się od wszystkiego. To nie jest dobry sposób na dojście do siebie.
- Cóż. Może nie chcę dojść do siebie? - mruknęłam.
- Użalanie się nad sobą w niczym ci nie pomoże, wiesz o tym? - usiadła na brzegu mojego łóżka.Wiedziałam, i co z tego?
   Sylvia zwróciła moją twarz ku sobie.
- Minęły trzy miesiące. Jeśli nie zaczniesz żyć - nic ci nie pomoże.
- A ty byś tak potrafiła? Żyć dalej, wiedząc, że gdyby nie ty, najbliższa ci osoba nadal żyła?
   Nie zareagowała. Nie od razu. Najpierw jej oczy pociemniały jeszcze bardziej, później puściła mnie i wstając zacisnęła usta w wąską linię.
- Tim był bliski również mnie. I nie tylko on. - powiedziała cicho, po czym wyszła.

   Trzy dni później Sylvia zadecydowała, że najwyższy czas, bym ruszyła do przodu. Tak więc, po tygodniu stałam przed budynkiem szkoły, czując ciekawskie spojrzenia innych.
   Super uczucie. Serio, cudowne.
   Polecam wszystkim, takim jak ja, którzy wręcz kochają czuć się, jak główna atrakcja w zoo.
   Z westchnięciem przekroczyłam próg budynku. Z pomocą użycia pamięci z przed kilku dni, kiedy byłam tu po raz pierwszy, dotarłam do sekretariatu, gdzie miałam odebrać swój plan lekcji. Nadal ciekawi mnie, czemu po prostu nie wręczyli mi go przy zapisie.
   W niewielkim pomieszczeniu, o niezbyt ciekawym wystroju, nie było nikogo - oprócz dość młodej sekretarki. Ciasno spięte włosy tuż przy karku wraz z jej ostrymi rysami twarzy, tworzyły surowy, nieprzyjemny widok. Do tego te okulary.
   Miałam ochotę zapytać czy tak grube szkła, nie przeszkadzają jej w bezczelnym lustrowaniu mojej sylwetki.
- Przyszłam odebrać swój plan lekcji. - zaczęłam. - Nazywam się...
- Wiem, kim jesteś. - prychnęła wręcz urażona. Zaczęła przekopywać sterty kartek, które miała na biurku za sobą. Jeszcze jednym, tak dla ozdoby. Grunt to porządek, nie?
   Szczególnie kiedy go brak.
   Po chwili kopania podała jedną z kartek. Uroczo pomiętą, nie to co reszta. Mogłam jej podziękować, przecież to zaszczyt.
- Wierzę, że sama trafisz na pierwszą lekcję. Mam zbyt dużo roboty, by cię oprowadzić. Przykro mi - wykrzywiła usta w lekkim uśmiechu i nie czekając na moją odpowiedź, wróciła do wcześniejszego zajęcia.
   Tak, Londyn jest uroczy.
   Z uniesionymi brwiami opuściłam sekretariat. Spojrzałam na plan, moją pierwszą lekcją był angielski z Michael Witchersem: sala 3, sektor B. Cóż, chyba pora na małą wycieczkę. Może zdążę na ostatnie pięć minut. Cudem.
   Westchnąwszy ruszyłam przed siebie prostym korytarzem. Po prawej stronie mijałam rząd okien, które za swoim obliczem kryły dziedziniec. W samym centrum stał pomnik założyciela szkoły z 1854 roku - jeśli dobrze pamiętam. Domyślałam się, gdzie spędzę każdą przerwę w tej szkole.
   Kiedy nadal podziwiałam dziedziniec - fetysz, okay - ktoś z impetem uderzył w moje ramię. Torba powędrowała na podłogę, przy czym większość jej zawartości ujrzało światło. Schyliwszy się, zaczęłam zbierać swoje rzeczy, a ciemnowłosa szarooka dziewczyna udzieliła mi swojej pomocy.
- Wybacz, nie zauważyłam cię. - jęknęła zrozpaczona. - Zazwyczaj nie wpadam na ludzi. Właściwie na zwierzęta też nie, żeby nie było. Może czasami na ściany lub słupy. Ale to już serio wyjście awaryjne. W sensie, żadne wyjście. Bo przecież nie robię tego specjalnie. Chyba. Nie, nie robię. - westchnęła i spojrzała na mnie.
   Jej spojrzenie jednak nie przeglądało całej mojej sylwetki, jak kartki katalogu. Co mogło nawet nie uchodzić za irytujące. Przyjrzała się uważnie mojej twarzy, próbując ją rozpoznać, ale raczej nie szło jej to dobrze. Później zawiesiła wzrok na moich włosach i wydała z siebie ciche westchnięcie. Z początku myślałam, że coś na nich mam, więc przesunęłam palcami po moich mizernych białych - dobra, niemalże białych - kudłach.
- Nie, nie. Są świetne, to dlatego. W sensie, gapię się. - uśmiechnęła się. - Jesteś nowa, nie?
- Jak widać. - odparłam niepewnie.
- Jestem Jenna Conwell.
   Posłała mi kolejny uśmiech i wyciągnęła dłoń w moją stronę. Odwzajemniłam gest.
- Ines...
- Monaghan. Wiem. W sensie, wszyscy wiedzą. - uścisnęła moja dłoń. - Wiesz, nie na co dzień ktoś przenosi się w połowie semestru.
   Jak mówiłam - główna atrakcja w zoo.
- Nie na co dzień ktoś jest mną. - mruknęłam bardziej do siebie.
   Jenna znów się uśmiechnęła. Pierwsza stanęła na nogach, ciągnąc mnie za sobą. Dzięki temu mogłam stwierdzić, że jest całkiem silna, jak na dziewczynę o tak niepozornej posturze.
   Cóż, mogłam jedynie współczuć gwałcicielom.
- Co masz pierwsze? - spytała. -  Mogę cię zaprowadzić, bo jestem w stanie wnioskować, że zgubisz się tutaj co najmniej pięć razy zanim gdziekolwiek trafisz. To miejsce jest jak labirynt.
- Angielski. Sala 3, sektor...
- B. Jesteś w mojej grupie! - uśmiechnęła się kącikiem. - To całkiem dobrze, bo obydwie jesteśmy spóźnione. Tak, jakby kto pytał. - mruknęła.

   Lekcje minęły dosyć spokojnie. Żaden z nauczycieli nie wywoływał mnie na środek i nie kazał opowiadać historii swojego życia, co uznałam za dobrze wykonaną robotę dyrektora. Nie miałam zamiaru z nikim rozmawiać o tym, dlaczego ze Stanów przeniosłam się tutaj.
   Dodatkowo nikt z uczniów nie wyrywał się zbytnio do rozmowy. Poza - jak dla mnie zbytecznym - "cześć", milknęli i zostawiali mnie w spokoju. Tylko Jenna, która, jak się okazało, miała większość zajęć ze mną - towarzyszyła mi cały dzień. W sumie nie miała zdania na ten temat. Nie byłam w stanie określić czy to dobrze, czy źle.
   Przynajmniej ktoś oprowadził mnie po szkole.
   Po wszystkich lekcjach, Sylvia czekała pod szkołą w swoim samochodzie. Nijako pożegnałam się z Jenną i udałam się w stronę mojej opiekunki. Dopiero przez te kilka sekund drogi od szkoły do auta zauważyłam, jak cholernie jest zimno. Okryłam się ciaśniej kurtką, która jednak oprócz bycia skórzaną nie posiadała innej funkcji. Kiedy w końcu dane było mi wsiąść do Sette - jak nazwała swój samochód Sylvia - odetchnęłam z ulgą.
- Zimno? - spojrzała na mnie na wpół rozbawiona szatynka.
- Jak cholera.
   Pokręciła głową z lekkim uśmiechem.
- Co powiesz na gorącą czekoladę? - spytała.
   Och, gorąca czekolada. Nie muszę chyba mówić, dlaczego była moim ulubionym napojem.
- Powiem: dom. - mruknęłam.
   Sylvia westchnęła ciężko. - Skoro tak wolisz.
   Zapięłam pas i wkładając dłonie do kieszeni, odchyliłam głowę do tyłu.
- Ale jeśli zrobisz mi ją w domu, to się nie obrażę.
- Wedle życzenia, pani. - rzuciła drwiąco, uruchamiając samochód.
   Nie uszło mojej uwadze, że chyba w pewien sposób ją to ucieszyło.
   Może powinnam być dla niej choć trochę bardziej znośna?
   Bądź co bądź - została mi już tylko ona.
   Z tą myślą skręciłyśmy w stronę supermarketu. 


_______________________________________
Gosh~~
Przepraszam, że rozdział nie pojawił się przez ponad miesiąc, a do tego jest taki krótki. Jestem okropna - ale w końcu go wstawiam.
Ach, mam dla was jeszcze jedną informację. A raczej pytanie.
Mianowicie - chciałabym przenieść opowiadanie na wattpad. Nie wiem tylko, czy wam by to pasowało. Ostatnio poznałam magię owego portalu/strony/aplikacji or whatever it is. Wydaje mi się, że jest mi tam wygodniej, ale wszystko zależy od was - jeśli ktoś to czyta - bo przecież nie chcę was stracić - jeśli już tu jesteście.
Prosiłabym więc, jeśli przeczytacie ten rozdział - o komentarz. I opinię na temat zadanego wyżej pytania :<<<<

środa, 6 stycznia 2016

Prolog

    Westchnęła cicho, poprawiając niesforne kosmyki, przeszkadzające jej w lekturze. Zamknęła książkę i odłożyła ją ostrożnie na bok. Zainteresowanie nią czmychnęło w kąt. Oparła się wygodnie o ścianę. Odchyliła głowę do tyłu i wyciągnęła otwartą dłoń w powietrze. Powoli zacisnęła palce w pięść, wypuszczając powietrze z płuc. Skupiła wzrok na bielejących knykciach, coraz mocniej wbijając paznokcie w stwardniałą skórę. Czekała aż w końcu pojawi się płomyk nadziei. Lub chociaż mała, malutka iskra. Cokolwiek, co dałoby jej potwierdzenie, że jeszcze nie wszystko stracone. Że jeszcze warto walczyć. Warto ryzykować. Warto żyć.
   Nic.
   Zaśmiała się cicho, histerycznie. Opuściła dłoń. Podciągnęła kolana do klatki piersiowej i oplotła je ramionami. Westchnęła ponownie, uderzając głową w ścianę.
   Nic. Nie pozostało jej już nic. Straciła wszystko. I to był jej wybór. Wiedziała o tym. Przecież tego chciała, prawda? Szkoda, że wszystko zawsze musi mieć drugie dno. Była głupia, sądząc, że ten pakt będzie fair. 
   Przymknęła powieki. Przypominała sobie wszystko, jakby to było wczoraj. Wszystkie wypowiedziane słowa, obrazy, twarze. Chłonęła je z tęsknotą. Czuła, że wymykały się jej szczegóły, których już nie sposób przypomnieć. Ale nadal próbowała. Chciała wiedzieć, pamiętać. Czuć. Wszystko, do czego nie miała już prawa. Pod zamkniętymi powiekami widziała świat, którego nie była już członkiem. Wszystko za czym tęskniła było teraz dla niej kompletnie obce. Nieosiągalne. Nie przeznaczone dla kogoś takiego, jak ona - zapomnianej, nic nie wartej jednostki. Była nikim. 
   Jak na ironię, to pamiętała aż nazbyt doskonale.
   Nie powinna wspominać tego, co już nigdy nie powróci. W niczym jej to nie pomagało. Jednak ciągle uparcie trwała w przekonaniu, że jeśli pominie jakikolwiek szczegół nic nie będzie miało sensu.
   Już nie miało. Ale to wolała przemilczeć. 
   Tak, jak wszystko inne. Mogła powiedzieć reszcie o wszystkim, ale tego nie zrobiła.
   To był jej wybór. I jej błąd. Olbrzymi, bezsensowny błąd, przez który teraz poniesie konsekwencje. Wiedziała o nich. O stracie, bólu, poczuciu winy też. 
   Więc po co. Po co to zrobiła? 
   To było pytanie za milion dolarów. A odpowiedź właśnie wstąpiła do jej celi. 
- Miło cię znów widzieć, Ines.
- Lucifer.