sobota, 25 czerwca 2016

Rozdział drugi: Pretty please?

Jenna została moją stalkerką.
Nie w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale z pewnością niewiele jej do tego brakowało. Udało jej się jednak sprawić, że ją polubiłam, więc zasługiwała na Oskara.
Jak Di Caprio.
Odkąd dołączyłam do Waltham Abbey minęły trzy tygodnie. Sylvia była zadowolona, że zaczęłam z kimś rozmawiać. Jenna była zadowolona, że znalazła dziewczynę, której nie przeszkadzają jej opinie, miejscami dość kontrowersyjne. A ja byłam zadowolona, że Sylvia odwołała moją psycholożkę. Bez niej czułam się lepiej. O wiele lepiej.
Jenna wtopiła się w mój świat, mimo iż nie wiedziała o mnie wszystkiego. Doceniłam jej starania. Doceniłam starania Sylvii.
Wszyscy zadowoleni. 
Kroczyłam przez korytarz, kiedy ktoś na mnie wpadł. Zrodził się tu jakiś zwyczaj potrącania mnie?
Z jękiem zaczęłam zbierać swoje rzeczy. Bo moja torba również włączyła się do tego przedsięwzięcia i znów ukazała swoją zawartość światu. Na szczęście tym razem w mniejszym stopniu.
Mój oprawca patrzył na mnie zirytowany. Jego lekko przydługie czarne włosy opadały na oczy, zasłaniając w pewnym stopniu ich intensywną barwę. Ale chęci mordu, którą w sobie kryły już nie bardzo. Przewróciłam oczami, podniosłam się i ruszyłam, nie oczekując przeprosin. Patrząc na wygląd idealnego "niegrzecznego chłopca" stwierdziłam, że z pewnością nie wie, że takie pojęcie w ogóle istnieje.
- Może "przepraszam"?
Zatrzymałam się, słysząc za sobą niski, ale dość przyjemny głos. Odwróciłam się, a moje spojrzenie skrzyżowało się z "niegrzecznym chłopcem". Ciężar jego spojrzenia miał wymusić na mnie to, czego oczekiwał. Mogłam się więc założyć, że jest apodyktycznym dupkiem. Ach, ci współcześni samce alfa. 
- Słucham? - zmarszczyłam brwi.
- W Ameryce nie uczą kultury? - odzwierciedlił mój gest. Po chwili prychnął. - Najwidoczniej nie. A więc wspaniałomyślnie udzielę ci jednej lekcji. Kiedy na kogoś wpadasz - powinnaś go przeprosić.
Urocze. Bardzo urocze.
- Wspaniałomyślnie napomknę, że to ty na mnie wpadłeś.
- Nieprawdopodobne.
- Że na mnie wpadłeś? - przestąpiłam z nogi na nogę.
- Że nadal nie słyszę przeprosin.
- Nie mam za co przepraszać.
- Wpadłaś na mnie.
- Sądziłam, że ustaliliśmy już, że było na odwrót.
- Nie było.
I rozmawiaj z takim człowiekiem.
- Dobra, okay. Przepraszam, zadowolony? - poddałam się, wiedząc, że "sprzeczka" mogłaby trwać w nieskończoność, a ja zaraz spóźnię się na angielski. Witchers by mnie zabił, bo dziwnym trafem nigdy nie docieram na czas na jego lekcje. - A teraz, wybaczy pan, ale...
Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w stronę sektora B. Na szczęście nie słyszałam już za sobą głosu niegrzecznego chłopca, domagającego się ładniejszych przeprosin lub czegoś w tym stylu.
Udało mi się nie spóźnić. A wszystko tylko i wyłącznie dlatego, że Witchers puścił mnie pierwszą w drzwiach. To zawsze jakiś krok do zwycięstwa. Prawda?
Usiadłam w ławce obok Jenny, która z koncentracją wpatrywała się w coś, co trzymała w dłoni. Był to amulet z - chyba - srebra na - chyba - srebrnym łańcuszku. Przestawiał coś w rodzaju pnącza owijającego się wokół jakiegoś kwiatu. Dopiero po przyjrzeniu się zauważyłam, iż "kwiat" był splotem kilku innych elementów. Głowa wilka, sztylet, lina, jakaś kula, dłoń i niewyraźna twarz.
Całkiem urocza kompozycja.
Jenna zauważywszy, iż przyglądam się amuletowi schowała go z powrotem w torbie i posłała mi krótki uśmiech. Chwilę po tym zaczęła się lekcja.

Wiecie, jaki problem mieli Romeo i Julia oprócz wrogo nastawionych do siebie rodzin?
Głupotę.
Głupota jest niewiarygodnie urocza i romantyczna. Tak chyba myślał Szekspir, kiedy postanowił napisać ten dramat. Przynajmniej według mnie. No, i jeśli naprawdę taka była myśl przewodnia tego dzieła - to spisał się cudownie. Bo jeśli chodziło o romantyzm i siłę miłości - to trochę poniosło kolegę.
No, ale cóż. Nie interweniujmy.
Witchers zachowywał się jak tchnięty niesamowitą siłą, opowiadając o tej bezkresnej miłości. Podczas czego mnie zbierało się na wymioty. To z pewnością też mogłoby być romantyczne i urocze, gdybym ubrała to w ładniejsze słowa.
"Z wielką niechęcią, acz za naciskiem żołądka mego drogiego -
Chciałabym ukazać ci, mój luby, cóż też kryje się w mym wnętrzu.
Sądzę, iż twe obuwie, zaiste, stworzone do tego zostało,
Mimo iż twa koszula jedwabna tak nęci mnie śmiało".
Powinnam zostać dramatopisarką.
Mam talent. 
Uwielbiam Szekspira. I nie jestem ironiczna, mówię poważnie. Tylko ten akurat dramat powinien spłonąć na dnie piekielnych czeluści.
O dziwo, udało mi się przesiedzieć całą lekcję bez najcichszego komentarza. Dzwonek był dla mnie istnym wybawieniem. Jak i dla reszty grupy. Wrzuciłam zeszyt do torby i razem z Jenną opuściłam klasę. Przeciągnęłam się, ziewając.
- Kupiłaś już sukienkę?
- Jaką sukienkę? - spojrzałam na czarnowłosą.
- Na bal? - teraz to Jenna patrzyła na mnie pytająco.
- ...Jaki bal?
Dziewczyna wyrzuciła dłonie w górę z dziwnym, przeciągłym jękiem. Najwidoczniej zapomniałam o czymś, o czym zapomnieć mi nie było wolno.
- Bal. Jesienny bal. Coś świta? - przechyliła głowę na bok.
- Nic, a nic.
- Och, dziewczyno. W jakim ty świecie żyjesz? - westchnęła. A ja cieszyłam się, że to pytanie retoryczne. -  Za tydzień, na sali gimnastycznej odbędzie się Jesienny Bal. Motywem przewodnim jest czerń. Co roku go zmieniają. W tym kolorze przynajmniej idzie znaleźć normalną sukienkę. W tamtym roku był szary. Wiesz, jak ciężko znaleźć coś, co nie wygląda, jakbyś szła na rozmowę kwalifikacyjną? - wykrzywiła usta z niesmakiem.
- Biedna ty.
- Biedna cała damska populacja tej szkoły. Ale mniejsza. - skręciłyśmy w stronę stołówki. - Możemy pojechać jutro razem na zakupy.
- Muszę iść? Nie przepadam za balami. - jęknęłam.
Miałam dość imprez. Jedna z nich przekreśliła moje wcześniejsze plany, więc nie miałam zamiaru ryzykować tych kolejnych.
- Ines. - zawtórowała mi. - Nie musisz, ale fajnie byłoby pójść razem. Wiesz, mimo wszystko można byłoby to potraktować jako twoje chrzciny w tej szkole.
Westchnęłam cicho, gdy stanęłyśmy w kolejce i rozejrzałam się. Stołówka nie była urządzona w żaden niezwykły sposób. Ściany mieniły się ceglastą czerwienią, tak jak stoliki i krzesła. Podłoga i sufit pozostały białe. Zaraz naprzeciwko kolejki znajdowały się szklane drzwi, prowadzące na dziedziniec. W związku z tym, że pogoda dzisiaj dopisywała stały szeroko otwarte. Zauważyłam na jednej z ławek znajomego apodytktycznego bruneta, rozmawiającego z jakimś blondynem. Ciekawe czy jego kolega jest równie uroczy.
 Jak na zawołanie owa dwójka zwróciła na mnie swój wzrok. Zmarszczyłam brwi. Czarnowłosy przyglądał mi się łagodniej niż rano, a blondyn uśmiechnął się w moją stronę.
- ...Saverem? - usłyszałam głos Jenny. Odwróciłam się do niej.
- Co?
- Dzięki za uwagę. - przewróciła oczami teatralnie. - Pytałam czy znasz się z Saverem. - powtórzyła.
- Wybacz. Saverem?
Wyciągnęła palec w kierunku dziedzinca, który właśnie był opuszczany przez wyżej wymienioną dwójkę. Zrozumiałam, że chodzi jej o bruneta.
- Nie. - odprowadziłam ich wzrokiem. - Wpadł na mnie rano, na korytarzu. Po czym domagał się przeprosin, próbując przy okazji zabić mnie wzrokiem.
- Cały Rafe. Ciężko go ujarzmić, ale jest znośny, kiedy pozna się go bliżej. - westchnęła.
- Znasz go?
- Przyjaźnimy się, jeśli można to tak nazwać, od dziecka. Byliśmy sąsiadami przez jakiś czas i później znajomość została.
- Nic o tym nie mówiłaś. - wypomniałam jej.
- Bo nie ma o czym. Przynajmniej jeśli mówimy o Rafem. - spojrzała na mnie. - Jeśli zaś mówimy o Shawnie... - przerwała cichym westchnięciem.
- Kto to Shawn?
- Chodzący seks rzucający uśmiechem za miliony dolarów. - wyjaśniła krótko.
 
- To dużo mi mówi.

- Brat Rafe'a. Ten blondyn, który... - jej komórka wydała z siebie pierwsze dźwięki Green Day - American Idiot. Wyciągnęła urządzenie z kieszeni i spojrzała na wyświetlacz. - Właśnie do mnie dzwoni. Weź mi hamburgera, potem oddam ci kasę. - i pobiegła.

A ja stałam i wpatrywałam się w jej plecy znikające za drzwiami stołówki.

- Bierzesz coś czy nie bierzesz? - usłyszałam zirytowany głos kucharki. Spojrzałam na nią. Nerwowo wystukiwała stały rytm.

Ta stała irytacja. Gdzie pogoda ducha, uśmiechy, serdeczność i inne bzdety o których każdy mówił przed moim wyjazdem tutaj?

- Dwa hamburgery. - westchnęłam ciężko, na co kobieta uniosła brwi i burknęła coś po nosem.

Kocham Londyn.

 ~*~*~

Sobota, jak sobota - zapowiadała się nudno. Jednak trochę mniej niż zazwyczaj. A raczej mniej mi to przeszkadzało. Było całkiem ciepło po wczorajszej burzy, co było miłym zaskoczeniem. Oczywiście, nie zapowiadało się na to, że termometr pokaże więcej niż 10 stopni, ale to nadal coś. Słońce od rana muskało moją skórę, gdy siedziałam na swoim prywatnym balkonie. Miałam na sobie czarny sweter, co owocowało przyciąganiem do siebie ciepła i dziwnym trafem dzięki temu miałam lepszy humor.

Siedziałam z kubkiem herbaty w dłoniach i wpatrywałam się to w las to w swój pokój, lustrując wzrokiem każdy szczegół w obydwu przypadkach.

Na początku nie zwracałam uwagi na to, jak urządzone zostało dla mnie to pomieszczenie. Nie przypominało mojego poprzedniego pokoju, co wbrew pozorom mnie cieszyło. Zostawiłam tam wiele wspomnień, za którymi nie chciałam tęsknić. Więc lepiej, żeby nic mi się z nimi nie kojarzyło. Niemniej było to dość trudne, bo Sylvia, tak jak i mój tata, byli artystami z podobnym spojrzeniem na świat. A szło za tym to, że patrząc na wystrój domu byłam niemal pewna, że Timothy Monaghan urządziłby go tak samo.

No, może pomijając różową ścianę w łazience, która musiała być aktem artyzmu Sylvii, bo na robotę profesjonalisty to nie wyglądało.

Sylvia jednak w przeciwieństwie do mojego taty, nie opierała się tylko i wyłącznie na malarstwie. Była dekoratorką wnętrz i musiało iść jej całkiem dobrze, zważając na to, że na moje sesje musiała wyrzucić kupę pieniędzy.

A tato...

No cóż, jako jeden z Monaghanów miał swoją dumę. Kiedy miał osiemnaście lat opuścił rodzinny dom i zdecydował się na spłodzenie syna, zbudowanie domu i zasadzenie drzewa.

A tak serio - jako niezależny - czyt. niewiarygodnie uparty, bezczelny i korzystający z wolności - malarz psuł ambicje swojego ojca, a mojego dziadka, co zaowocowało wyrzuceniem z domu.

Cóż, mój ojciec był buntownikiem. I usilnie starał się pokazać, że jego sztuka to coś. Coś, co kiedyś udowodni dziadkowi - w sumie nie wiem, czy mogę go tak nazywać - jak bardzo się mylił.

Wyszło mocne 2/10, ale tato nie tracił przez to werwy. I to było w nim takie cudowne.

Usłyszałam pukanie, przez co zwróciłam swój wzrok na drzwi. Sylvia nie czekała na "proszę" i po prostu wkroczyła do pokoju z uśmiechem na ustach.

- Czemu wcześniej nie mówiłaś? - rzuciła niby z wyrzutem, podchodząc do mnie i oparła się o framugę balkonowych drzwi.

- O czym? - zmarszczyłam brwi.

- O zakupach. Wiesz, bal, sukienka, etcetera.

- Och, bo nie było o czym. Jenna mnie zmusiła - upiłam łyk herbaty.

- I naprawdę idziesz?

- Nie mam wyjścia. Zabije mnie, jeśli się nie pojawię.

- Ej, jak myślisz, uda jej się dostać z tym do księgi Guinessa? A może bardziej zostanie uznane za ósmy cud świata? Ines Aleisha Monaghan idzie na bal!

- Ha, ha. Nieśmieszne. - burknęłam. - Poza tym to nic wielkiego. To tylko jesienny bal.

- Ale mimo wszystko. To krok w dobrą stronę - uśmiechnęła się łagodnie.

- Powiedzmy. - odwróciłam wzrok w stronę lasu.

Wtedy nie wiedziałam, że lepiej będzie dla mnie jeśli zostanę w domu.


______________
Dzień dobry wieczór!
Chciałam tylko powiedzieć, że żyję i zwracam rozdział, z którym trochę zwlekałam. Rozdział publikuję na telefonie, nie posiadając aplikacji i wybaczcie wszelkie złączone wyrazy czy aż zbyt duże przerwy. Poprawię to, jak dostanę się do laptopa O^O
Dziękuję za cierpliwość~